czwartek, 31 października 2013

Samhain czyli Dziady i... Macierzyństwo

Dla wiccan to Nowy Rok, podczas którego wygasza się wszystkie ognie i zapala nowe, a zarazem ostatnie z trzech świąt żniwnych. To także czas przenikania się światów - świata żywych i umarłych.

Dla miłośników życia w zgodzie z rytmami natury to dobry czas na rytuały zapalania wewnętrznego ognia, który pomoże nam przetrwać zimę. Bo zima już  nadciąga wielkimi krokami, w przyrodzie widać ją co najmniej od połowy listopada. Nie słychać już odlatujących ptaków. Mgliste poranki sprzyjają refleksji nad przemijaniem. Nad koniecznością godzenia się z tym co nieuniknione. Refleksjom nad tym, co się udało zgromadzić przez cały miniony rok - w komorze, w domu, w głowie, w sercu, w życiu... 


Długo trwało zanim zrozumiałam, że sukcesy to nie tylko to, co się nam udało zrobić, stworzyć, zdobyć. To także rzeczy, których nie zrobiliśmy, z których zrezygnowaliśmy. Sukces nader często oznacza mówienie - nie. Rzeczom, których  tak naprawdę nie potrzebujemy; sprawom, których i tak nie doprowadzimy do końca; ludziom, którzy tylko kradną nam czas i energię... Sukces to także umiejętność odcinania i porzucania tego, co nam nie służy, bo tylko wtedy możemy pójść dalej. 


Jeszcze nie tak dawno ludzie  - w odróżnieniu od nas - nie wymagali od siebie katorżniczej pracy przez cały rok. Siły zachowywali na okres, kiedy są najbardziej potrzebne (a i słońce, i dzień dłuższy energii dodaje) - na sianokosy, żniwa i wykopki. O tej porze roku gromadzili się w ciepłych izbach, przy darciu pierza, tkaniu, przędzeniu, przy opowieściach w miłym towarzystwie. Natury nie przechytrzysz, a my także jesteśmy jej częścią i podlegamy tym samym, co ona rytmom.


Nasi słowiańscy przodkowie obchodzili w tym czasie jesienne Dziady, czyli święto zaduszne. A ja trochę bez związku robię laleczkę-mateczkę, bo takie mam właśnie zamówienie, od dziewczyny, która chce zostać matką. Ponieważ jednak na świecie nic nie dzieje się przypadkiem, dumając nad moją motanką myślę także o przodkach... 




Sądząc po tym, jak ważny był dla Słowian kult przodków podejrzewam, że żadna większa uroczystość nie odbywała się bez nich. Święto poświęcone wyłącznie zmarłym obchodzono kilka razy do roku, ale najbardziej uroczyście na wiosnę (w okolicach 2 maja) i na jesieni (około 31 października). Zapraszano wtedy na ucztę dusze zmarłych, karmiąc je obficie i pojąc wódką, aby zyskać ich przychylność i pokrzepić w drodze do Nawii.


Produkty przeznaczane na ofiarę dla przodków do dziś widnieją w menu wigilijnym - kasza, mak, miód, mleko, grzyby, orzechy i suszone owoce. Pozostawianie przez całą noc nakrytego stołu "dla dusz" to także zwyczaj przedchrześcijański. Upuszczona podczas uczty łyżka oznaczała, że zmarli przybyli już do domu i są bardzo głodni. Należało więc zostawić łyżkę na podłodze lub zastąpić ją kawałkiem chleba. Aby ułatwić niewidzialnym gościom dostanie się do domu, pozostawiano niezaryglowane drzwi, otwarte furtki, nie rozpalano ognia w palenisku na wypadek, gdyby goście zechcieli jednak wejść przez komin. We wschodniej słowiańszczyźnie rolę mostu dla dusz pełnił ręcznik rytualny, rozwieszony tak, by jeden jego koniec znajdował się w domu, a drugi na zewnątrz. 

W dniu tym nie wolno było prząść, tkać, młócić, rąbać drzewa, a nawet siadać nie zdmuchnąwszy uprzednio miejsca - by nie skrzywdzić niewidzialnych gości. Znicze palone na grobach to pozostałość innego pogańskiego zwyczaju - rozpalania wielkich ognisk na rozstajach dróg, cmentarzyskach i przy domach, by dusze mogły się ogrzać i aby nie błądziły w drodze na ucztę z żywymi i w drodze powrotnej w zaświaty. Do ognia wrzucano chleb maczany w mleku lub miodzie, jako pokarm dla dusz.


https://bialczynski.files.wordpress.com/2011/10/karaboszki-rkp-2009dzi002.jpg
Na Ukrainie do dziś Święto Zmarłych obchodzi się jedząc i pijąc wódkę przy grobach zmarłych krewnych i - prawdę mówiąc - widzę w tym więcej sensu, niż w naszym zwyczaju "przystrajania" nagrobków na wyprzódki w ohydne na ogół wiązanki i jeszcze ohydniejsze, wydziwione znicze. Pomijając już wątpliwą wartość estetyczną oferowanych obecnie w handlu "światełek", przykrycie ich od góry niszczy całą ich moc magiczną. Tylko odkryty znicz, w którym pali się otwarty płomień wznosząc się swobodnie ku górze, łączy nasz świat (średni) z wyższym, niebo z ziemią, otwierając kanał energetyczny dla naszych modlitw i ofiar. 


Siłą rzeczy narzuca się przy tej okazji pytanie, jak nasi słowiańscy przodkowie wyobrażali sobie życie pozagrobowe? Sądząc po zawartości wykopalisk, podobnie jak wiele innych sąsiadujących z nimi ludów widzieli życie wieczne jako przedłużenie bytu doczesnego, o czym świadczą wkładane do grobów przedmioty codziennego użytku, broń, pieniądze, a nawet zwierzęta czy słudzy. Trudno mówić o jakiejś jednolitej obrzędowości związanej z pogrzebem, kultura Słowian obejmuje bowiem rozległe tereny. Ogólnie można stwierdzić, że zdecydowanie przeważały pochówki całopalne, wierzono bowiem w oczyszczającą moc ognia. Ponadto starano się, by zmarły nie zechciał wrócić na ziemię - w tym celu nie tylko palono zwłoki i zaopatrywano zmarłego we wszystko, co mogło mu być potrzebne, ale też stosowano rozmaite zabiegi magiczne, pozostawiano popiół pod progiem domu zmarłego, zakopywano ostre narzędzie przed wejściem do domu itp.


Słowianie wierzyli w reinkarnację, jednak raczej w obrębie swego rodu, przy czym ród należy rozumieć szerzej niż "rodzinę" współcześnie, bardziej jako "klan". Przychylność przodków zapewniała więc rodzinie nie tylko ochronę, nie tylko dobrobyt, ale przede wszystkim płodność  - od niej zależała siła i znaczenie rodu, bez niej na dobrobyt i ochronę liczyć raczej nie można było. I tak koło życia zatacza krąg, a ja wracam do mojej laleczki, którą mam wydać na świat...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz